Historia mojego porodu (cesarskie cięcie w UK)


Termin na Nasz Wielki Dzien mieliśmy ustalony dwa tygodnie wcześniej. Stawić w szpitalu mieliśmy sie 3 listopada o 7 rano i tak tez zrobiliśmy. Do 7:30 w poczekalni... Stres na maxa, ale tez wielka radość,  ze juz za niedługo zobaczymy nasze dzieciątko! Przyszła po nas Pielęgniarka i zaprowadziła do sali przedoperacyjnej, mi wręczyła koszule i szlafrok do przebrania, a mężowi spodnie i taki kaftanik 😊 następnie szybkie wywiady - z przemilym lekarzem prowadzącym oraz anestezjologiem- Polakiem, z czego bardzo sie ucieszyłam. Stres przybrał na wadze, gdy weszliśmy do sali operacyjnej... Matko, jak w "Pile"- pełno nożyczek, noży i rożnych innych gadżetów. Czułam, ze zaraz umrę. Kazali mi usiąść na łóżku, mężowi na taboreciku obok i każdy ze zgromadzonych przedstawił sie po kolei (i jakie było moje kolejne zadowolenie, gdy jedną z Lekarek rownież okazała sie Polka- przemiła Pani, dzieki której wszystko przeszłam łatwiej, bo duzo rozmawialysmy i opowiadała kawały). Ok, teraz wenflon- "cieżko sie wklóć, bo ma Pani takie cieniutkie żyłki", bolało jak nie wiem, wytrzymałam. Najgorsze - znieczulenie w kręgosłup. Boże... Zwijalam sie z bólu. Z powodu, ze mam lekka skolioze cieżko było sie wbić w odpowiednie miejsce, wiec trzeba było próbować kilka razy. W pewnym momencie Lekarz powiedział, ze przejdzie mnie teraz taki jakby prąd i żebym czasem sie nie ruszyła (ALE jak miałam nie podskoczyć, czując prąd przechodzący przez całe moje ciało!?). Jeszcze chwila i koniec... Patrze na Milana, który trzyma mnie mocno za rękę- cały blady i mokry, wołam- "Siostro, pomocy!" Żartuje 😊 ale serio zrobiło mu sie słabo od tych moich jęków i musiał napić sie wody.  Położyłam sie. Po kilku minutach Lekarka zaczęła psikac mnie zimnym sprayem, w celu sprawdzenia gdzie działa juz znieczulenie. Działało, nie mogłam podnieść nóg. Założyli kotarke, odzielającą moja głowę od reszty i do dzieła. Pierwsza minuta- spoko, druga minuta- jeszcze żyje, trzecia- rany boskie!! Szarpanie, ciągniecie, naciskanie i... głośny płacz!!! Jezu, pisząc to znowu się popłakałam. Naszym oczom, znad kotarki, ukazał sie najpiękniejszy na świecie bobas. Emocje sięgnęły zenitu i nigdy w życiu nie czułam takiej radości i dumy w sercu. Maleństwo szybko zabrali na bok, Milan poszedł odciąć pępowinę. Zaczęli mnie szyc i to było najgorsze z wszystkiego do tej pory, bo po prostu wszystko czułam- nie bolało, ale czułam jak mnie cerowali i  odsysali. Zaczęłam czuć silny ból w mostku, tak silny ze nie mogłam oddychać. I nagle na mojej piersi położona została ONA - Mollie... I cały ból odszedł na bok. Jak widzicie podczas mojego porodu umierałam kilkakrotnie, ale w końcu zmartwychwstalam. Dla swojego dziecka, które kocham najmocniej na świecie i bede najlepsza mama, taka mam misje 😊

5 komentarzy:

  1. wszystkiego dobrego dla Was, moja najpiekniejsza rzecz ma wlasnie 14 miesięcy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo wzruszający post :) Dużo zdrowia dla Was kochane :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pieknie czytac taki post - bardzo wzruszajacy, jak napisala kolezanka wyzej :) pozdrawiam i zapraszam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Martuniu gratuluję!!! Post piękny, wzruszający :) Mogę zapytać dlaczego zdecydowałaś się na cesarkę, a nie na poród naturalny?
    Serdecznie pozdrawiam i cieszę się razem z Wami :)

    OdpowiedzUsuń